Krzysztof Kubiak: Jak ksiądz trafił do średzkiego hospicjum?
Ks. Mateusz Szkudlarek: Jedna z pierwszych pacjentek bardzo chciała mieć codziennie możliwość przyjmowania Komunii Świętej. Zgłosiła się telefonicznie. Ja wtedy miałem dyżur w szpitalu, więc pojechałem i zaczęło się takie regularne przyjeżdżanie. Pani Małgosia, bo tak miała na imię, mówiła wtedy, że będzie się modlić, abym został kapelanem. No i jestem!
Czy decyzja o formalnym pozostaniu kapelanem była trudna do przyjęcia? Posługa w hospicjum nie należy do najłatwiejszych.
To był taki czas, że już byłem trochę zmęczony pracą w szkole, a 10 lat przepracowałem jako katecheta. I akurat nadarzyła się taka okazja, żeby podjąć jakieś nowe wyzwanie i stwierdziłem, że je podejmę.
Na czym polega rola kapelanów w hospicjum, w szpitalu?
Rola kapelana w służbie zdrowia polega przede wszystkim na zapewnieniu pacjentom opieki duszpasterskiej. Wiemy, że większość obywateli naszego kraju to są jednak katolicy. Dlatego nie dziwi ta obecność księdza, czy to w szpitalu, czy to w hospicjum. Aczkolwiek wiemy, że z tym praktykowaniem wiary wygląda różnie. Widzimy to będąc w naszych kościołach na mszy św. w tygodniu, czy też w niedzielę.
Zdajemy sobie sprawę z tego, że każdy jest na innym poziomie życia duchowego. W związku z tym posługa kapelana nie polega tylko na tym, że pełni się rolę jakiegoś dystrybutora sakramentów. Są osoby, którym trzeba coś podpowiedzieć czy ukierunkować w jakiś sposób, ale oczywiście spotykamy też osoby bardzo mocno praktykujące, które - tak jak wspomniana pani Małgosia - mają taką potrzebę, żeby codziennie się modlić, rozważać Słowo Boże, przyjmować Komunię Świętą.
Bywa tutaj ksiądz często jako kapelan?
Jestem tutaj niemalże każdego dnia, poza niedzielą. W niedzielę przyjeżdża nadzwyczajny szafarz Komunii Świętej. Codziennie pukam do drzwi każdej sali, z każdym pacjentem próbuję zamienić kilka zdań i zazwyczaj proponuję wspólną modlitwę i proponuję także przyjęcie sakramentów.
Zdarza się tak, że przyjeżdża się w środku nocy na nagłe wyzwanie?
W środku nocy raczej nie, ale zdarzają się też wezwania poza tym czasem, który jest przewidziany na moje wizyty tutaj w ciągu dnia. Więcej tych telefonów odbieramy ze szpitala, tam jest więcej wezwań i więcej nagłych przypadków.
Trudna jest to posługa? To jednak obcowanie z odchodzeniem, chorobą, śmiercią niemalże każdego dnia.
Wierzę, że życie po śmierci nie kończy się, tylko się zmienia. Kieruję się tą nadzieją, którą daje mi wiara.
Bywa tak, że tutaj dochodzi do rozmów egzystencjalnych, fundamentalnych, pewnych nawet przemian, u progu śmierci, czy też w czasie choroby?
Mam w pamięci jednego mężczyznę, który - w mojej opinii - doświadczył nawrócenia, przemiany. Nie wszystko mogę powiedzieć, bo obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi, ale naprawdę zdarzają się duchowe przemiany. Sporo rozmawiam z pacjentami, którzy się otwierają i chcą rozmawiać.
O co pytają pacjenci?
Stoją przed nieznanym, jak każdy z nas myśląc o śmierci. Spora część z nich boi się, że coś się definitywnie skończy i obawiają się nicości. Są też tacy, którzy boją się spotkania z Bogiem. Niektórzy mają problem z wiarą w to, że Jezus jest miłosierny. Boją się też pewnie opuścić to, co na tym świecie jest. Relacje, bliskich, to całe życie, które jest na ziemi.
Ciężko rozmawiać z chorymi, umierającymi?
Zawsze rozmawiam z nimi na tyle, na ile chcą się otworzyć. To jest dla mnie taka kluczowa zasada, że szanuję wolność człowieka. Jeżeli ktoś naprawdę nie chce rozmawiać, albo nawet nie życzy sobie obecności księdza, to ja to po prostu szanuję. Dzisiaj [poniedziałek – red.] byłem w kurii metropolitalnej na takim spotkaniu dla wszystkich kapelanów pracujących w służbie zdrowia na terenie naszej archidiecezji.
W czasie tego spotkania był wykład pani doktor, która ma też zajęcia z przyszłymi medykami. I to samo, co opowiada im w czasie wykładów, to samo my księża mogliśmy usłyszeć i było to bardzo potrzebne dla mnie. To spotkanie dotyczyło przede wszystkim budowania relacji z pacjentem. Chodzi nie tylko o to, żebyśmy się nawzajem komunikowali, ale żebyśmy próbowali budować relację.
W jaki sposób podejmuje ksiądz takie rozmowy? Bo tutaj nie idzie podejść z uśmiechem i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Rzeczywiście nie jest to proste. Myślę, że ważny jest ten czynnik ludzki. Jednak ten uśmiech trochę pomaga w skróceniu dystansu. Nie do każdego mówię „Szczęść Boże”. Czasami po prostu jak wchodzę na salę, mówię „Witam serdecznie”, „Dzień dobry, co słychać?”, „Jak minął dzień?”. Chyba jest to dobry wstęp do zbudowania relacji z pacjentem.
Wchodząc na salę raczej nie znam tego człowieka, który tam jest, więc uważam, że najpierw przede wszystkim trzeba pokazać mu, że też się jest zwykłym człowiekiem. Pacjenci raczej mnie rozpoznają. Widzą, że jestem w stroju duchowym czy w stroju liturgicznym. Chociaż też nie każdy, bo tutaj w hospicjum są też pacjenci nie do końca świadomi, z różnymi chorobami takimi jak demencja czy Alzheimer. Czasami kontakt jest utrudniony albo nawet są takie przypadki, że tego kontaktu nie ma i wtedy pozostaje mi tylko modlitwa, błogosławienie człowieka. Kiedy mam do czynienia z pacjentem nieświadomym, jedyne co mogę zrobić to jest modlitwa. Nie wiem, czy dany człowiek by sobie tego życzył, żebym ja udzielił mu sakramentu chorych. Gdy jest obecny ktoś z rodziny mogę udzielić sakramentu chorych na prośbę męża, żony, dzieci, ojca czy matki.
Niewierzący też decydują się na rozmowę z księdzem?
Bardziej użyłbym słowa „poszukujący”. Jeśli ktoś jest niewierzący to raczej mi to oznajmia albo wprost, albo pośrednio mówiąc, że nie życzy sobie mojej obecności. A poszukujący zdarzają się i chcą jakiejś rozmowy. Wtedy rozmawiamy.
Trudniej umiera się wierzącym, niewierzącym czy może właśnie poszukującym?
Uważam, że najtrudniej umiera się niewierzącym. Bo dla człowieka, który deklaruje się jako niewierzący wszystko się kończy. Ale nie kończy się strach. Myślę, że mimo wszystko ktoś taki boi się śmierci. A człowiek, który wierzy jest zarazem człowiekiem nadziei. I ta myśl o życiu po śmierci dla człowieka wierzącego na pewno pomaga w tym przejściu.
Gdy mówimy o ludziach wierzących, to wiele razy pojawia się wątpliwość – kiedy wezwać księdza do chorego, na jakim etapie? Żeby czasem nie przybić nadziei na wyzdrowienie, nawet gdy jest ona bardzo nikła.
Bardzo by mi zależało na tym, żeby wszyscy, którzy są tym tematem zainteresowani, uporządkowali sobie pewne kwestie. O sakramencie chorych nie mówimy, że jest ostatnim namaszczeniem. Oczywiście może to być ostatnie namaszczenie, ale nie musi. To nie jest tak, że przyjdzie ksiądz, udzieli sakramentu namaszczenia chorych i ta osoba umiera. Myślę, że niestety wiele osób boi się takiego scenariusza. Oczywiście nie możemy go wykluczyć, ale cel tego sakramentu jest jeden. Uzdrowienie, jeśli nie fizyczne, to duchowe, umocnienie duszy. A jeżeli chodzi o podźwignięcie człowieka na duchu, to czekać nie można. To jest sakrament dla chorych. Jeżeli czujemy, że nie domagamy lub nasi bliscy nie domagają, pogarsza się stan ich zdrowia, to trzeba prosić o ten sakrament. Nie czekać.
Jak to w praktyce wygląda w takim hospicjum, w szpitalu? Czy trzeba szukać tego kapelana? Czy można poprosić lekarza o taki kontakt? A jak to wygląda, kiedy chory jest w domu?
W najłatwiejszej sytuacji są ci, którzy są w szpitalu, hospicjum, ponieważ ksiądz jest zazwyczaj każdego dnia. Idzie od sali do sali i z każdym chorym ma jakiś kontakt. I zazwyczaj ksiądz się pyta, czy chorzy są zainteresowani przyjęciem sakramentów świętych, na przykład namaszczenia chorych. Problem polega jednak na tym, że wciąż pokutuje to przekonanie, że ten sakrament chorych to jest coś strasznego.
Czasami stawiam takie prowokacyjne pytanie: „Jest Pan w szpitalu, jest Pani w szpitalu, no to chyba ze zdrowiem nie jest wszystko w porządku? Ja jestem chyba sporo młodszy, a też zdarza mi się przyjmować sakrament chorych, jak jest ku temu okazja, bo uważam, że też nie jestem w pełni zdrowy”. Natomiast jeżeli mamy chorych w domach, w naszych rodzinach, to warto z nimi rozmawiać, mówić im, że są takie możliwości. I wtedy ksiądz z parafii chętnie odwiedzi taką osobę, czy to przy okazji pierwszego piątku, pierwszej soboty miesiąca lub nawet można się umówić na inny dowolny termin. To jest kwestia dogadania, ludzkiej życzliwości.
Czy ta posługa w hospicjum to jest jakaś lekcja życiowa?
Na pewno utwierdzam się w przekonaniu, że nie można zmarnować życia, że trzeba wykorzystać każdą chwilę swojego życia. To doświadczenie przypomina mi o tym, że nie mogę swojego życia zmarnować, bo od tego życia tutaj na Ziemi zależy tak naprawdę wieczność.
A jak się księdzu pracuje w tym średzkim hospicjum?
Na pewno słusznie średzianie są dumni z tego miejsca. Przybycie tutaj wyburzyło pewien schemat, który ja miałem o hospicjum. Tu nie ma umieralni. Tak czasami brutalnie mówimy, że hospicjum to jest umieralnia. Myślę, że tutaj pomagamy - wszyscy, cały zespół - przejść na drugi brzeg, jakkolwiek to rozumiemy, bo możemy to różnie rozumieć. Dla kogoś śmierć jest przejściem do nowego życia, dla kogoś innego śmierć będzie rzeczywiście końcem, ale pięknym końcem. Widzimy, że tutaj dba się o człowieka, o jego godność do ostatnich chwil życia.
Obecność wolontariuszy bardzo mnie porusza. To świadczy o tym, że służba drugiemu człowiekowi, pomaganie bliźniemu może być źródłem radości i satysfakcji. Myślę, że nikt tutaj nikomu nie wchodzi w drogę. Każdy zna swoje miejsce i każdemu przede wszystkim zależy na dobru pacjentów.
W hospicjum jest też malutka kaplica.
Kaplica jest otwarta. Każdy może do niej wejść, może usiąść na krześle, może uklęknąć, może się pomodlić, może po prostu pobyć, pomedytować, popłakać. Co ciekawe, w kaplicy jest też kamera i dzięki temu w każdej sali pacjenci mogą przy pomocy telewizora zobaczyć ołtarz, krzyż, tabernakulum. We wtorki odprawiam msze święte w kaplicy i też dzięki temu mogą w jakiś sposób w tej mszy świętej uczestniczyć, zwłaszcza ci, którzy są przykuci do łóżek.