Gościem podcastu Halo Środa, realizowanego przez „Gazetę Średzką” i Agencję Reklamową Kapary.com, był Wiktor Szymurski – pochodzący ze Środy student filmoznawstwa, recenzent filmowy i kompozytor. W rozmowie ze Zbigniewem Królem opowiedział o swoich pasjach, artystycznej drodze i życiu między rodzinną Środą a filmową Łodzią
Zbigniew Król - Jesteś studentem filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim, recenzentem, współpracownikiem Filmwebu, ale także kompozytorem i muzykiem. Na początek chciałem zapytać o coś bardziej osobistego. Jesteś jednym z trojaczków. Jak to było dorastać w domu z bratem i siostrą, cały czas blisko siebie, a potem patrzeć, jak wasze drogi się rozchodzą?
Wiktor Szymurski - Myślę, że to jest na pewno super cenne, zwłaszcza gdy myślę o tym z perspektywy czasu, kiedy nie mamy tego kontaktu na co dzień, tylko jest on jakoś zapośredniczony. Najczęściej ogranicza się albo do przyjazdów do domu raz na dwa, trzy tygodnie, albo do komunikacji przez Messengera i jakieś grupki, gdzie wysyłamy sobie codziennie zdjęcia kota.
Tę zmianę tak naprawdę odczułem gdzieś dopiero w połowie studiów. Pierwsze dwa lata poza domem były takim oddechem, obudziło się we mnie jakieś infantylne poczucie wolności. Potem zaczęła się tęsknota i myślę, że nawet bardziej niż za rodzicami, przełożyła się ona na rodzeństwo. Zwłaszcza teraz często mam takie nostalgiczne ucieczki wspomnieniami, jak siostra jest stewardessą w Dubaju, brat jest w domu, ja jestem w Łodzi. Ale wydaje mi się, że nie położyło to jakiegoś bardzo dużego cienia na naszej relacji.
Paradoksalnie, dopiero jak się tak rozdzieliliśmy, ten kontakt jest nawet silniejszy, niż kiedy w podstawówce czy liceum wracaliśmy ze szkoły i każdy zamykał się w swoim pokoju.
Czy Środa jest ciągle twoim domem, czy to jednak Łódź dominuje teraz w twoim życiu, także pod względem emocjonalnym?
Myślę, że chyba z Łodzią się jakoś bardziej identyfikuję na ten moment. Tam dosyć szybko znalazłem sporo takich okołokulturalnych miejsc, w których poczułem się dobrze i które umożliwiły mi głębsze rozwijanie się. Raczej celuję, żeby tam zostać. Mam tam swój taki mały łódzki zakątek, okolice dworca Łódź Fabryczna, gdzie mieszkam. Ta okolica jest bardzo zmodernizowana, ale ten postindustrialny pejzaż bardzo dobrze na mnie działa.
Chociaż ostatnio bardzo dużo myślę o Środzie i czasem mam wątpliwości, czy nie zostać tutaj na trochę dłużej. Ale mam już tam mieszkanie i jestem ustabilizowany, jeśli chodzi o przestrzeń do życia. Dobrze się też w Środzie czuję.
Dlaczego wybrałeś filmoznawstwo na uniwersytecie, a nie na przykład reżyserię w słynnej łódzkiej filmówce, zwłaszcza patrząc na twoje działania artystyczne?
Miałem takie ambitne plany. Jeszcze w liceum dużo zastanawiałem się nad byciem reżyserem i to było moje marzenie, które zapoczątkowało się w dzieciństwie. Pamiętam, że mając dziesięć lat, chodziłem z jakąś starą kamerą po domu i nagrywałem albo taki rodzinny dokument, albo parodie filmów, które lubiłem – na przykład „Lśnienie” Kubricka. Ale chyba na jakimś etapie, myślę, że pandemia była takim okresem, który to trochę zweryfikował, doszedłem do wniosku, że reżyseria nie jest czymś, co mnie tak szczególnie pociąga.
Wydaje mi się, że bycie reżyserem wymaga trochę innego charakteru, innego zestawu cech, niż te, które ja mam. Trzeba być znacznie bardziej konkretnym, decyzyjnym i zdyscyplinowanym, a jednocześnie umieć myśleć bardzo szybko, kontrolować masę sektorów i rozporządzać ludźmi wokół siebie. Myślę, że to nie jest coś, w czym czuję się swobodnie i cieszę się, że nie walczyłem z tym jakoś szczególnie.
Mimo to działasz w filmie od strony praktycznej, zajmując się muzyką i udźwiękowieniem. Masz kontakt z łódzką filmówką i ludźmi, którzy tam tworzą. Jak tam trafiłeś?
To był duży przypadek. Pod koniec mojego pierwszego roku filmoznawstwa moja przyjaciółka dostała się na fotografię w łódzkiej filmówce. W akademiku trafiła do pokoju z dwiema dziewczynami z animacji, które realizowały swój film zaliczeniowy i głowiły się nad muzyką. Potrzebowały kogoś, kto zrobi muzykę dosyć poszarpaną, niezbyt przyjemną dla ucha, niekoniecznie melodyjną, a mocno eksperymentalną.
Koleżanka puściła im mojego Spotify'a. Jedna z tych dziewczyn się do mnie odezwała i w ciągu pięciu dni udźwiękowiłem cały dwuminutowy film. Zrobiłem muzykę, która łączy jakieś dźwięki trąbki ze słoikami obijanymi o siebie w garażu. Powstała z tego taka magma dźwiękowa. Film bardzo dobrze sobie poradził, miał dobrą drogę festiwalową i poczta pantoflowa się rozniosła. Ludzie zaczęli mnie polecać.
I te projekty stają się coraz poważniejsze. Ostatnio pracowałeś przy filmie dyplomowym, w którym grają duże nazwiska: Andrzej Seweryn, Mirosław Baka, Barbara Wrzesińska.
Tak, to był 40-minutowy film Kuby Solarza. Czasem to trochę surrealistyczne uczucie oglądać ich w akcji do jakichś moich dźwięków w tle, ale jestem z tego bardzo zadowolony.
Porozmawiajmy o recenzjach. Jak trafiłeś do miesięcznika „Kino”? To była twoja pierwsza recenzja wysłana do nich i od razu się spodobała?
Zupełnie odwrotnie. Zacząłem pisać bardzo wcześnie, w wieku dwunastu lat. Spisywałem swoje wrażenia po wyjściu z kina, ale przez długi czas trzymałem je w szufladzie. Przełom nastąpił w 2019 roku, gdy wysłałem recenzję filmu „Roma” na ogólnopolski konkurs i zostałem jednym z laureatów. Ale do „Kina” trafiłem dopiero na trzecim roku studiów, po kolejnym konkursie – „Krytyk pisze”. Jedną z nagród była możliwość opublikowania tekstu w miesięczniku.
Problem w tym, że moja nagrodzona recenzja była już wcześniej opublikowana w internecie. Wtedy odezwał się do mnie Bartosz Żurawiecki z „Kina” z pytaniem, czy nie chciałbym napisać dla nich jednorazowo recenzji czegoś innego, żeby nagroda została zrealizowana. Napisałem recenzję filmu „Skąd, dokąd” Maćka Hameli, ukazała się w grudniu 2023 roku. To miała być jednorazowa współpraca, ale nieoczekiwanie, ku mojemu zaskoczeniu, przerodziła się w stałą.
Całą rozmowę z Wiktorem Szymurskim odsłuchacie na YouTube „Gazety Średzkiej”. W cyklu Halo Środa rozmowę przeprowadził Zbigniew Król. Polecamy!
